Ciekawostki,  Projektowanie ubioru,  Stylizacje

Historia jednej sukienki

Mówi się, że jest taki dzień w życiu kobiety, w którym wie (i ma :)) co na siebie założyć. Dokładnie miesiąc temu miałam taki dzień. Dziś będzie nico osobisty tekst, ale myślę, że ten wpis jest najlepszą odpowiedzią na pytanie czy warto szyć.
        Zaczęło się jak zwykle, od szkiców. Problem polegał na tym, że szkic ewoluował niemalże codziennie. W pierwotnym założeniu nie było mowy o koronce czy tiulu. Do czasu, kiedy wzór pewnej koronki skradł mi serce i czekał na tę realizację dwa lata. On stał się bazą koncepcji. W miedzy czasie odwiedziłam profesjonalny salon. Podczas tej wizyty upewniłam się jedynie, że to nie dla mnie. Choć uprzejma pani przekonywała, że “ta suknia jest uszyta jak na mnie” kompletnie nie czułam się w niej komfortowo. Gorset i koła to zdecydowanie nie było rozwiązanie bliskie mojemu wyobrażeniu.


        Koronka i co dalej? Czasu na ostateczne decyzje było co raz mniej. Zaczęły się poszukiwania tkaniny – bazy. Teoretycznie,wraz z mentorką tego projektu (i każdego innego od samego początku mojej przygody z szyciem :)) czyli moją mamą, zamówiłyśmy na próbę krepę elastyczną. Strzał był celny. Tkanina była przyjemna w dotyku, stabilna ale nie zbyt gruba. Przygotowałam wstępną konstrukcję. Ewoluowała z każdą odszytą z zastępczej tkaniny próbą – potwierdzam, najtrudniej szyje się dla siebie 🙂 Ciężko zdecydować się na jedno rozwiązanie kiedy można zrobić niemal wszystko a do tego wokół tak wiele inspiracji. Najbardziej sporną kwestią okazała się długość. Midi czy maxi? Tu z pomocą przyszedł pomysł, który zastosowałam w sukienkach już wcześniej – dopinka. Finalnie sukienka sięgała do połowy łydki, a dopinka z tiulu wydłużała ją aż do ziemi. Dwa w jednym 🙂


        Kiedy prototyp był skończony, przyszedł czas na decyzję związaną w zastosowaniem odpowiednich wykończeń. Wiele z nich wymagało precyzyjnej ręcznej pracy np. podwijanie wąską tiulową lamówką koronki przy dekolcie, wycinanie wzorów z koronki aby wykorzystać jej potencjał w 100 % czy fastrygowanie, które zapobiec miało rozciąganiu się tiulu pod maszyną. Do mocowania elementów z koronki na tiulu świetnie sprawdził się klej do koronek, którego tuba jest tak przygotowana, że z dzióbka wydobywa się cienka wiązka kleju niczym nić.


        Krojenie, podklejanie, fastrygowanie, przymiarki, ostatnie drobne korekty, szycie, podwijanie, wycinanie, klejenie, dużo serca i jeszcze więcej cierpliwości – tak powstała sukienka, która stała się symbolem nowego rozdziału a jednocześnie uświadomiła mi dlaczego warto było i nadal jest rozwijać swoje zamiłowanie do szycia.
       Czy uszyłaś/uszyłeś to sama/sam? Nie ważne czy to t-shirt, szorty, torba na zakupy czy suknia ślubna. Jeśli czujesz satysfakcję i ogromną radość odpowiadając na to pytanie twierdząco – szycie to zdecydowanie Twoja bajka.

Fot. Jakub Placzyński

Pozdrawiam MJ

4 komentarze

  • Szyciownik

    Cześć,
    Podziwiam! Chyba bym umarła z nerwów, gdybym szyła własną suknię ślubną. Na głowie jest wtedy tyle rzeczy, że dokładnie kolejnej może przyprawić o migrenę 😉 widać, że u Ciebie poszło rewelacyjnie! Ale piękna suknia! Masz rację, że ta koronka była niesamowita! Byłaś jedyną w swoim rodzaju panną młodą 🙂
    Pozdrawiam,
    Kasia

    • myou

      Przed paraliżującym stresem uratowało mnie chyba to, że działałyśmy w duecie z mamą 🙂 Mogłabym wręcz stwierdzić, że zamknięcie się w pracowni było błogim czasem nie myślenia o całej reszcie przygotowań do ślubu.
      Dziękuję serdecznie za miłe słowa! <3
      Pozdrawiam MJ

Skomentuj myou Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *